wtorek, 31 grudnia 2013

4. Beer in the outdoors? Not so bad...

Dzień dobry kochani. Przed nami sylwestrowa noc, nie wiem jak Wy, ale ja zamierzam szaleć. Zanim jednak, daję Wam do przeczytania najnowszy odcinek, być może znajdziecie czas na lekturę ;)
Przy okazji, życzę Wam cudownego 2014 roku! Jedno z naszych marzeń, a mianowicie zapowiedź koncertu, już się spełniło. Pozostaje marzyć o cudownym występie, upolowania kostek, a może nawet autografów i zdjęć z chłopakami oraz o ich szybkim powrocie ;) I tego właśnie Wam życzę :)

ps. w zakładce "bohaterowie" pojawiły się zdjęcia chłopaków.




  Siedzę i gapię się na białą kartkę otwartego zeszytu. Nie udało mi się nawet zanotować tematu lekcji. „A niech cię Synysterze Gatesie” – myślę. Przez niego moja edukacja w zakresie chemii leży i przy okazji buja w obłokach. Intryguje mnie. Na początku rozmawia ze mną w normalny, zupełnie naturalny sposób, a po chwili zmienia ton i znika z pola widzenia. Nie mogę uwierzyć, że nigdy nie widziałam jego wraz z bandą wcześniej. Co prawda szkoła jest duża, ale oni z całą pewnością wyróżniają się z tłumu. Każdy z nich ubrany  na czarno, nieco niechlujnie. Najwyższy z nich jest bardzo szczupły, a jego fryzura? Wygląda jakby kopnął go prąd. Szaleniec, to widać. Ale sympatyczny, już na pierwszy rzut oka. Kolejny z nich jest podobnego wzrostu co Gates, ma cholernie zielone oczy i dołeczki w policzkach oraz bardzo ciemne włosy zaczesane do góry. Jest przystojny. Trzeci to dziwak. To powierzchowne stwierdzenie, ale jak inaczej można nazwać chłopaka z fioletowymi pasemkami na czarnych włosach i oczami wyraźnie podkreślonymi czarną kredką? Założę się, że spędził dziś więcej czasu przed lustrem niż ja. Ten czwarty jest najniższy i najśmieszniejszy. Wygląda jak mały gnom. U niego karnacja najbardziej kontrastuje z czarnymi ubraniami. Niezła ekipa. Mroczna. Podoba mi się, wyglądają trochę jak zespoły z moich plakatów. Wbrew temu co powiedziałaby moja mama, chciałabym mieć takich przyjaciół. Ale ja nigdy nie zabiegam o czyjeś względy…

***

 Wybiegam z angielskiego jak szalony i mijam dziesiątki nieznanych mi twarzy. Chłopaki zniknęli mi za zakrętem, ale znajdziemy się przed szkołą. Teraz być może jest ostatnia okazja, żeby zrobić wrażenie na tej dziewczynie. Ostatnia okazja, żeby nieźle zabawić się przed końcem 1999 roku. Wypadam przez drzwi frontowe. Widzę grupę chilliderek, swoją drogą, wyglądają całkiem apetycznie…
-Skup się Gates… – mamroczę pod nosem i staję na dziedzińcu.
Jest! Właśnie wychodzi ze szkoły, z plecakiem pełnym naszywek zarzuconym na jedno ramię. Ma na sobie bardzo opięte jeansy, wcześniej jakoś tego nie zauważyłem.
-Stary, co ty robisz? – z wizji Blanki Grey w seksownych pończochach wyrywa mnie piskliwy głos Johnnego.
-A kiedy przejdziesz mutacje? – rzucam, a on patrzy na mnie jak na idiotę – No co, myślałem, że gramy w dziesięć pytań.
-Zadam trzecie – obok nas pojawia się Matt – szukasz kogoś?
-W zasadzie to tak – odpowiadam, wciąż wodząc wzrokiem za małą Grey – Chyba za ostro potraktowałem tą dziewczynę.
-Tą czarnulkę, z samego rana? – Jimmy śmiesznie porusza brwiami – I co, chcesz odkupić swoje winy?
Myślę chwilę.
-Wręcz przeciwnie Rev… wręcz przeciwnie.

*** 


-Hej! – słyszę za plecami.
Aż boję się odwrócić. Doskonale poznaję ten tembr głosu. Robię jeszcze dwa kroki naprzód i dopiero się zatrzymuję. Odwracam się trochę zbyt pospiesznie.
-Przepraszam – mówi miękko – Rano nie miałem humoru, ale myślę, że doskonale to rozumiesz.
Mrugam z niewiedzą. Dlaczego zawsze zachowuję się przy nim tak…idiotycznie?
-No wiesz, wybiegłaś rano z tej sali z miną seryjnego mordercy – wyjaśnia z uśmiechem – Wyglądało jakbyś się z kimś pokłóciła albo coś.
Obserwuję jak wsuwa ręce do kieszeni. Za jego plecami, na dziedzińcu, widzę jego kolegów. Gapią się w naszą stronę.
-To nic takiego. Poniedziałkowe poranki wprawiają mnie w taki nastrój.
-A poniedziałkowe popołudnia? – pyta.
-Wcale mnie z niego nie wyprowadzają – wzdycham.
-A więc trzeba to zmienić! I A7X ci w tym pomoże – uśmiecha się zadziornie, ale gdy zauważa, że znów nie rozumiem, dodaje – To skrót od Avenged Sevenfold i ubiegając wszystkie twoje pytania, to nazwa naszego zespołu.
-Zespołu? – ha, wiedziałam, że coś w tym jest – Co gracie?
-Jeśli nie masz nic innego do roboty to możesz iść z nami, wszystko ci opowiemy – uśmiecha się i macha do chłopaków – Przedstawię, od lewej : M.Shadows, The Rev, Zacky Vengeance i Johnny Christ.
-A macie jakieś imiona? – śmieję się na dźwięk śmiesznych pseudonimów.
-Wszystko w swoim czasie mała – przez chwilę obejmuje mnie ramieniem i całą zgrają ruszamy przed siebie.



To chyba jakaś szemrana okolica. Przynajmniej ja nigdy tutaj nie byłam. Mijając obskurne domy i niedokończone budynki mam wrażenie, że całe to miejsce jest od lat opuszczone. Z błędu wyprowadza mnie ten najniższy, Christ.
-Idziemy po piwo? – patrzy w kierunku Shadsa, a on uśmiecha się znacząco.
-O nie Christ, ja wchodziłem ostatnio – śmieje się.
-Nie ma mowy – Rev przecząco rusza głową.
-Blanca? – Zacky patrzy na mnie wymownie.
-Nie!
„Nie? Dlaczego nie Gates?” – myślę. Spoglądam na niego pytająco. Nieco się peszy i nerwowo drapie się po głowie mierzwiąc czarne włosy. Pod naporem naszych spojrzeń, dodaje:
-Ja wejdę. A Blanca pójdzie ze mną.
Teraz wszystkie spojrzenia kierują się w moją stronę. Chłopaki uśmiechają się pod nosem. Wszyscy oprócz Gatesa z kamienną miną, bez żadnego wyrazu. Odwraca się za pięcie i przekracza próg sklepu. Nie wiem dlaczego idę za nim. Nie wiem dlaczego wydaje mi się, że to wróży kłopoty…

***

-Biegnij Grey! – wrzeszczę i popycham ją w kierunku drzwi. Ten gruby sprzedawca pokrzykuję coś za nami z meksykańskim akcentem, ale głos niknie, kiedy wypadamy na zewnątrz. Całą zgrają pędzimy przez Reef Lm  ,skręcamy w lewo i już znajdujemy się na skraju parku. Dla nas to normalka. Za to Blanca chyba nieźle się wystraszyła.
-No to zwycięstwo panowie! – krzyczy Matt i tryumfalnie unosi do góry butelki z piwem.
Mała Grey siedzi nieco z boku i patrzy na nas wielkimi, zdziwionymi oczami. Teraz trochę mi jej szkoda. Zabieram dwie butelki i zbliżam się do niej.
-Proszę – chwyta piwo trochę nieśmiało – Hej…
Delikatnie stukam ją w bok. Wreszcie patrzy w moją stronę. O cholera, ależ ma niebieskie oczy.
-To nic takiego, nie przejmuj się – stukam piwem w jej butelkę i staram się opanować rozbawienie.
Na pierwszy rzut oka sprawia zupełnie inne wrażenie. Teraz widzę, że jest naprawdę… taka niewinna.
-To nic takiego – uśmiecha się promiennie najpierw do mnie, później do chłopaków.
Uff, wyprowadza mnie z jakiegokolwiek poczucia winy. A to oznacza, że plan można kontynuować.
-Siadaj młoda – Jimmy poklepuje miejsce obok siebie – Opowiedz nam coś o sobie.
Zajmuję miejsce naprzeciwko niej. Mówi pięknym językiem. Kiedy się śmieje ma takie śmieszne iskry w oczach. Zaczyna nam ufać. To dobrze. Gorzej dla niej…

sobota, 21 grudnia 2013

3. School time


Odcinek natchniony wiadomością o koncercie Avenged Sevenfold w Polsce. Doczekaliśmy się mordeczki! :)

 To już nasza tradycja. Nic nie mówimy. Wpatruję się w iskrzący płomień świecy, który co rusz szaleje pod wpływem uporczywego wiatru. Szczypią mnie policzki. Delikatnie przykładam do nich dłonie i czuję ciepło materiału. Myśl o tajemniczym chłopaku nie daje mi spokoju. Co więcej, lekko zawstydzam się na myśl o jego seksownym, aroganckim uśmiechu. Nie, tylko nie tutaj. Odrzucam tą wizję na znaczące westchnienie mamy. Ostatni raz poprawia kwiaty i mówi:
-Jedźmy już, wiatr jest przeraźliwie zimny.
Podążam za nią wąskimi alejkami. Pod bramą rozglądam się instynktownie, szukam kogoś w tłumie. Mój wzrok rozpaczliwie poszukuje Synystera Gatesa. Tylko dlaczego? I dlaczego jestem zawiedziona, kiedy odjeżdżam z parkingu nie znajdując go? „Blanca, co ty do cholery wyprawiasz?” ganię się w myślach.
-Starbucks? – słyszę głos mamy.
-Słucham? Aaa, kawa, no tak – delikatnie unoszę kąciki ust – Nasza kolejna tradycja.
-Jesteś jakaś roztargniona – mówi – martwię się o ciebie.
-Nie trzeba. To po prostu taki dzień.


Zamawiamy swoją ulubioną, dużą kawę z karmelem. Mama jak zwykle tego dnia jest dość małomówna i nieobecna. Nie wytrzymam dłużej w tym milczeniu.
-Powiedz mi – szepczę – Umrę z ciekawości!
-O Hanerze? – unosi jedną brew – Skarbie, wiesz przecież, że nie mogę. Po resztą, nie ma o czym opowiadać.
-Pewnie, że jest! Ciekawi mnie co takiego zrobił, że dostał się w twoje szpony – upijam łyk i patrzę na nią znacząco – a więc?
-Jesteś niemożliwa – wzdycha – No dobrze, ale zachowaj to dla siebie.
-Mówisz tak, jak gdybym miała tysiące koleżanek, którym mogę to opowiedzieć – marszczę czoło.
-Swoją drogą, mogłabyś się z kimś zaprzyjaźnić. To trochę dziwne, że dziewczyna z twoim wieku nie ma żadnych koleżanek, nie plotkuje, nie chodzi na imprezy…
Znów zaczyna! Muszę to przerwać, zanim się rozkręci i zacznie gadkę o aspołecznym zachowaniu.
-Haner mamo! Miałaś mi opowiedzieć o Hanerze.
-Nie sądzę, żeby ten chłopak był wart wspomnienia o nim chociaż jednego słowa, ale skoro tak nalegasz… - wzdycha. To takie irytujące! – A więc, co chcesz wiedzieć?
-Co przeskrobał?
-Bójki, rozboje, problemy w szkole – wylicza– a ostatnimi czasy kradzieże, dewastacje…
-Ouu, buntownik – krzywię się – Być może ma jakieś problemy w domu?
-To wykluczam, pochodzi z bardzo dobrej rodziny. Jego tata jest muzykiem, macocha bardzo porządną kobietą. To po prostu rozpieszczony dzieciak, któremu się wydaje, że wszystko mu wolno – rzuca z pogardą – Poza tym, towarzystwo wcale nie ułatwia mu wyjścia na prostą.
-Co masz na myśli?
-Czterech chłopców dokładnie takich samych jak on. Jeden zdążył już wylecieć z dwóch szkół.
-To okropne! – otwieram buzię ze zdziwienia – Pewnie są siebie warci – rzucam bez zastanowienia.
Tak łatwo kogoś osądzić, w ogóle go nie znając. Zazwyczaj tego nie robię, a wiec w ramach oczyszczenia swojego sumienia, dodaję:
-Nie skreślaj go. Skąd wiesz, może to dobry chłopak? – dopijam kawę, a mama milczy – Kiedy go spotkasz?
-W piątek, u nas w domu, bo biuro jest przecież w remoncie.
-Chcę go poznać.
Cholera! Jak zwykle mówię, a później myślę. Nie wiem dlaczego ten głupi pomysł ujrzał światło dzienne.
-Blanca…
-Nie – przerywam – Zapomnij. Nie było tematu.
Jeszcze przez kilka chwil mama patrzy na mnie z szeroko otwartymi oczami. Sprawia, że jest mi głupio, więc próbuję usprawiedliwiać się w myślach. Bezskutecznie.


-Nie patrz tak…- mamroczę – Tak mi się tylko wyrwało.
-Mam nadzieję – chwyta mnie za dłoń – Blanca, to nie jest towarzystwo dla ciebie. Być może on cię intryguje, ciekawi, ale to nie wszystko. Wiem, że jest ci ciężko, że bywasz samotna, ale przyjaciół nie można szukać na siłę. Oni po prostu się zjawiają i wiesz, że pasują do ciebie. Są tacy jak ty. A Brian Haner nie jest taki jak ty, ręczę za to.
Nie przerywam jej jak zazwyczaj, chociaż nie lubię tych przemów.
-Nie znasz go mamo… To oczywiście nie znaczy, że chcę się z nim zaprzyjaźnić – kiwam głową – Chciałabym po prostu wiedzieć, czy twoje osądy są słuszne – widzę jak już otwiera usta, żeby powiedzieć, że się mylę – Pamiętasz tatę?
Chowa wzrok, to łechce moje ego. Blanca wreszcie zagięła Izabelle. Kontynuuję:
-Tata chyba nie należał do grzecznych chłopców, hm? Garażowe granie, koncerty w spelunach, tatuaże, alkohol, a do tego wszystkiego taka dziewczyna jak ty. Myślę, że o to w tym wszystkim chodzi mamo. Że potrzebujemy ludzi zupełnie innych niż my, którzy będą nas uzupełniać i dawać nam coś wyjątkowego. Coś, czego my sami nie możemy odnaleźć.
Nic nie mówi. Patrzy. W końcu uśmiecha się promiennie.
-Mądra dziewczynka. Kocham cię, wiesz?
-Wiem mamo – mocniej ściskam jej dłoń – Wiem.


Nienawidzę poniedziałków. Szczególnie tych zimnych i dżdżystych już od samego rana. Nie mogę podnieść się z zagrzanego łóżka, więc jeszcze bardziej naciągam kołdrę na głowę. Może by tak zostać w domu? Albo iść do Central Parku czy do centrum handlowego? Świetny pomysł! Ale moment.. tutaj pojawia się dość bolesna refleksja – nie mam z kim. To żenujące, że nawet własna matka codziennie przypomina mi, że nie mam znajomych. Ok, wiem, jestem trochę aspołeczna. Albo nawet bardzo… ale co mam z tym zrobić? Nie lubię swoich szkolnych znajomych, z ich obnoszeniem się z bogactwem, przesadnym ubiorem i gadaniem o bzdurach. Są też jakieś groupie, kujony i punki. Czyli typowe liceum. Czasem wydaje mi się, że jedynym odpowiednim dla mnie rozwiązaniem byłoby nauczenie indywidualne…
Dobra, dosyć tego użalania się nad sobą. W końcu mamy taki piękny dzień… Niechętnie podnoszę się z łóżka. Zakładam ciepły sweter i jeansy. Nieźle leżą. Powiedziałabym nawet, że bardzo dobrze. Włosy jak zawsze pozostawiam w nieładzie. Opadają na ramiona. Zazwyczaj maluję się dosyć mocno, dzisiaj także. Prawdę mówiąc, jestem już gotowa do wyjścia. Zatrzymuję się w kuchni i wypijam szklankę świeżo wyciśniętego soku pomarańczowego. Kolejny szkolny dzień, kolejna walka.



Na dziedzińcu jak zawsze panuje gwar i zamieszanie. Ja przemykam między jedną a drugą blondynką o lśniących oczach i nogach do nieba. Wpadam spóźniona na historię, a pan Baddly mierzy mnie wzrokiem. Ma około czterdziestu lat, blond włosy oraz niestylowy garnitur. Jak zwykle krzywi się na widok tatuażu, którego nie da się całkowicie ukryć. Nie powstrzymuję się też przed zgryźliwą uwagą:
-Panna Grey, mogłem się domyśleć.
Nie dyskutuję, chociaż mogłabym. Tutaj często muszę ugryźć się w język, żeby nie wybuchnąć. Siadam na swoim miejscu w końcu sali. I tak muszę przeżyć kolejne dwie godziny. Baddly przepytuje klasę z jakichś szczegółów, a oni dukają coś trzy po trzy. Przestaję słuchać i zupełnie się wyłączam. Dopiero dzwonek po drugiej godzinie wyrywa mnie ze snu.
-Grey, pozwól do mnie – mówi z werwą na jaką stać historyka.
Opieram się o biurko i już wiem, że ta sytuacja nie skończy się dobrze.
-Słucham?
-Ignorujesz moje lekcje. Być może historia cię nie interesuje – ścisza głos – Bardziej jednak martwi mnie to, że ignorujesz mnie.
O matko, o co mu chodzi? Chwyta mnie za rękę. Ma żar w oczach. Co to wszystko ma znaczyć?
-Nie rozumiem? – mówię ostrożnie. Przecież doskonale rozumiem.
-Czy nie myślałaś nigdy o korepetycjach z historii? – jego dłoń niebezpiecznie zmienia kierunek – Mogłabyś wpadać do mnie co jakiś czas, no wiesz…
Jestem w szoku! Wybiegam z sali w amoku, zupełnie nie patrząc przed siebie. I tu napotykam przeszkodę.
-Przepraszam – słyszę znajomy głos, kiedy z impetem wpadam w czyjąś klatkę piersiową.
-To ja przepraszam – mówię roztargniona i ze wstydem podnoszę wzrok – To ty…
-To ja – odpowiada Syn Gates i znów uśmiecha się arogancko – Coś się stało?
-Nie, to nic… to znaczy coś, ale … - ok, znów patrzy na mnie jak na idiotkę - Pójdę już.
-Zaczekaj – chwyta mnie za rękę, a jego kumple gapią się na nas – Naprawdę nic się nie stało?
-Nie.
-To długa przerwa, może zjesz z nami? – proponuje jeden z nich. Jest ubrany na czarno – jak każdy z nich. Ma przepiękne, zielone oczy i niski tembr głosu.
-Shadows… - o nie, Gates gani go spojrzeniem. To znak, że powinnam się już ulotnić.
-Może innym razem – odpowiadam i znikam. 


***



-Co to miało być? – pukam się w czoło i popycham Matta – Czy ciebie pojebało?
-Stary, o co ci chodzi? – Vengeance nas rozdziela i staje po jego stronie.
-No właśnie, zaproponowałem tylko lunch – Shadows zaczyna się śmiać, tak jak ma w zwyczaju, a mnie od razu zaczyna to drażnić.
-Poczekaj, zaraz uwierzę, że to było bez podtekstu – rzucam trochę ciszej, wszyscy się na nas gapią.
-Bri, nie denerwuj się księciuniu – Jimmy klepie mnie po plecach i trochę łagodzi sytuacje – Matt nie chciał cię urazić, prawda?
-No jasne, że nie – Shadows podaje mi rękę – Ale ta dziewczyna jest niezła! I leci na ciebie, a ty na nią.
-To nieprawda – szepczę, żeby jeszcze bardziej nie wybuchnąć – Nie potrzebna mi swatka.
-A ja myślę, że potrzebna. Syn, minął już jakiś czas. Jesteś młody, nie możesz zamykać się na życie – jak zwykle Seward staje w opozycji.
-Uważasz, że mam od tak zapomnieć o Joan tylko dlatego, że nie żyje? – wyrzucam z siebie ostro, a chłopaki się wzdrygają – Myślałem, że jesteśmy kumplami…
-Jesteśmy Brian. Właśnie dlatego chcemy ci pomóc. Nie możesz wiecznie zamykać się w sobie i …
-Nie mogę tego słuchać Matt. Jesteś moim kumplem?
-Przecież wiesz.
-Więc daj sobie spokój, ok.? Nie wracajmy do tego – mówię już nieco łagodniej.
Ale oni mają rację. Ta dziewczyna ma coś w sobie… Jest taka tajemnicza, dziwna. Jednak pojawia się w mojej głowie tylko na sekundy, między jednym a drugim wspomnieniem o Joan. Nic nie poradzę na to, że cały czas ją kocham. Jak wariat. Kochałem przecież pierwszy raz w życiu, jak można po prostu o tym zapomnieć? Może i chłopaki chcą dobrze, ale ta cała Grey? Cholera, wystarczy mi już jej matka jako kurator.  Ale gdyby się tak zastanowić, małą Blance można wykorzystać. Spróbować się zabawić. Jak za dawnych lat…

Szykuj się Grey, wszystkim opadną szczęki. A szczególnie mamusi.

poniedziałek, 11 listopada 2013

2. Lighter and Gloves



 Ostatni odcinek wywołał pozytywne emocje, a więc mam jeszcze większą motywację do pisania. W połączeniu z poniedziałkową nudą powstał taki oto part. Miłej lektury :)

 Oślepiająca struga światła wdarła się przez okno i potraktowała mnie przyjemnym blaskiem. Przez tą wczorajszą, paskudną pogodę, nawet nie przyszło mi do głowy, żeby wieczorem zasunąć rolety. Leniwie odszukałam telefon i z przymkniętym okiem odczytałam godzinę. Jedenasta! Nie pamiętam już, kiedy ostatnio tak długo spałam. Zazwyczaj nawet w soboty zrywam się z samego rana i zatapiam w muzyce. Potrafię nieraz cały weekend spędzić na komponowaniu i pisaniu tekstów. To ten czas, kiedy nikt mi nie przeszkadza, mogę skupić się na tym co naprawdę sprawia mi przyjemność. Siadam na łóżku z kubkiem gorącej herbaty
i przelewam na papier wszystkie swoje uczucia. Innym razem sadowię się przy fortepianie
 w salonie i łączę dźwięki w jedną całość. Te chwile przywodzą mi na myśl dzieciństwo, kiedy każdego wolnego wieczoru tata grał, trzymając mnie na kolanach, a mama siadywała na białym dywanie tuż obok kominka i nuciła nieznane mi piosenki, ale do tej pory pamiętam doskonale wszystkie te melodie. Teraz, w te sobotnie poranki dom zazwyczaj jest pusty. Nie ma już nawet pluszowego dywanu i ognia w kominku. Muzyka jednak jest tak samo piękna. Leżałam w łóżku jeszcze przez chwilę analizując nazwisko „Haner” błądzące po mojej głowie. Nie znam nikogo takiego. Pewnie chłopak jest starszy i nie w moim typie. Zresztą, nie znam nikogo, kto byłby dla mnie odpowiedni. Ciekawi mnie co takiego zrobił, że dostał nadzór kuratora. Może mama się złamie i opowie mi dziś wieczorem.
Kiedy tylko wyjrzałam na korytarz, poczułam zapach świeżej kawy, więc mama na pewno była już po śniadaniu i topiła się w stertach prawniczych dokumentów.
-Nawet dzisiaj nie możesz odpuścić sobie pracy? – jęknęłam na wejściu.
-Przecież nie pracuję! – zaprotestowała – Specjalnie wzięłam urlop, żeby spędzić z tobą trochę czasu.
Ma tak bardzo delikatną urodę. Lekkie rysy twarzy i łagodne spojrzenie. Jest piękna nawet bez makijażu. Kto by pomyślał, że ten anioł potrafi tak bardzo dać w kość, szczególnie gdy zaczyna narzekać.
-Zrób sobie śniadanie. Mleko jest w lodówce, a płatki w górnej szafce. Ewentualnie chleb tostowy leży na blacie. Chyba, że wolisz kakao, kupiłam rano dżem morelowy, możesz zjeść grzanki, albo…
-Mamo! – przerwałam jej w pół zdania – Jakoś nie jestem głodna.
Popatrzyła na mnie niepewnie, poczym znów zaczęła:
-Blanca, musisz jeść. Tylko spójrz na siebie, wyglądasz bardzo anemicznie. Nie wiem czy nie powinnyśmy wybrać się do lekarza, chociaż na jakieś podstawowe badania. W dodatku martwi mnie to, jaka jesteś blada… - wstała i przyjrzała mi się badawczo zatrzymując spojrzenie na dekolcie, czyli znów się zacznie – I ten tatuaż, dziecko… To bardzo nie wypada dziewczynie w twoim wieku i…
-Tacie na pewno by się spodobał – wyrzuciłam z siebie patrząc jej prosto w oczy.
Trochę się zmieszała. Tata miał muzykę w genach. Dziadek miał swój zespół, a mój staruszek całą swoją młodość spędził na garażowym graniu. Był zupełnym przeciwieństwem mamy. Wiecznie roztargniony, szalony, zupełnie nieułożony. I to prawda, że na pewno spodobałyby mu się wszystkie moje tatuaże. Być może przywoływanie go w dzisiejszym dniu to cios poniżej pasa dla mamy, ale taka już jestem, często najpierw mówię, a potem myślę.
-Przepraszam mamo…
-Nie, masz rację – jej spojrzenie od razu złagodniało – Harry na pewno byłby zadowolony, że utarłaś mi nimi nosa. I na pewno by mu się podobały – ucałowała mnie w czubek głowy – Dobrze, a teraz śniadanie. To co na co masz ochotę?
-Kakao i grzanki z dżemem – zadecydowałam i rozsiadłam się wygodnie na kanapie.



   Dzisiejszy dzień, chociaż skąpany w promieniach słonecznych, jest dosyć mroźny. Musiałam włożyć ciepłą, pikowaną kurtkę, za którą nie przepadam i naciągnąć czapkę. Mama uparła się także na szalik, stwierdzając, że nie chce, żebym się rozchorowała, a przecież moja odporność jest do kitu. Izabella Grey – mój głos rozsądku. Tak jak prosiłam, na początku pojechałyśmy do kwiaciarni. Razem z mamą wybrałyśmy wiązankę biało-liliowych kwiatów, a oprócz tego bukiecik niezapominajek, które położyłam na grobowej płycie.
-Kochanie, wyjmij świeczki z tej dużej torby – wskazała mama, po czym chwyciła się za głowę – Zapałki, zupełnie zapomniałam!
-I co teraz? – rozejrzałam się dookoła, jednak nie było tu nikogo oprócz nas i staruszki, pani Rubens, która ma kłopoty ze słuchem – Może kupisz przed cmentarzem, hm?
-Ty idź Blanca, ja porozmawiam z tatą – uśmiechnęła się blado, więc nie zajmowałam jej więcej czasu.
Mijałam starannie wyznaczone alejki, jedna po drugiej zastanawiając się, czemu nasze życie potoczyło się właśnie w taki sposób. Mama jest przecież taka młoda, mogłaby sobie kogoś znaleźć. Nie dlatego, żeby zastąpić tatę. Nikt nie jest w stanie tego zrobić. Ale czy nie byłoby nam po prostu łatwiej? W domu przydaje się męska ręka. Co prawda, radzimy sobie, ale sądzę, że Ray ma nas już trochę dość, bo albo cieknie kran albo psuje się pralka. Po drugie może mama wreszcie zajęłaby się sobą, a nie tylko pracą…
Dotarłam do bramy i faktycznie, można było to kupić rozmaite świeczki, sztuczne kwiaty, więc zapałki na pewno też. Tutaj jednak pojawia się problem – w kieszeniach brzydkiej, pikowanej kurtki nie mam ani centa!
-Cholera… - klnę pod nosem, kiedy dochodzi do mnie niski tembr głosu.
-Stało się coś?
Szybko odwracam głowę i mierzę wzrokiem wysokiego chłopaka. Ma powycierane spodnie i czarną bluzę, więc trochę nie pasuje do tego miejsca. W dodatku długie włosy w lekkim nieładzie i arogancki wyraz twarzy. Skądś go znam… Chyba chodzi do mojej szkoły. Dobra, wciąż bezsensu się na niego gapię, to może wyglądać dwuznacznie.
-Nie – dukam – to znaczy tak – dodaję, a on patrzy na mnie jak na idiotkę i nic nie mówi – Nie mam zapałek.
„Nie mam zapałek” powtarzam w myślach. Jakie to żałosne! Nie mogłam powiedzieć nic głupszego. Szybko zdaję sobie sprawę, że czarnowłosy trochę mnie peszy. Pewnie to przez jego chamską minę…chociaż  możliwe, że to te czekoladowe oczy. Uśmiecha się głupkowato.
-Pewnie są ci bardzo potrzebne – wypala, przestępując na drugą nogę. Mam wrażenie, że w duchu śmieje się ze mnie. Doprowadzam się do porządku.
-Tak, chciałam zapalić znicz u taty i przyszłam tutaj, żeby kupić zapałki, niestety, zapomniałam pieniędzy – prostuję plecy i poprawiam beznadziejną kurtkę – Przepraszam, ale wrócę do mamy, pewnie mnie poratuję.
-Poczekaj! – chwyta mnie za dłoń tak, że znajduję się zaledwie krok od niego. Przeszukuje kieszenie, aż w końcu znajduje paczkę czerwonych marlboro, z której wyciąga jednego papierosa i zapalniczkę. Odpala i podaje mi ogień – Proszę. Zmarzłaś?
-Słucham? – dziwi mnie trochę jego pytanie.
-Pytam, czy jest ci zimno? Masz lodowate ręce – uśmiecha się w taki seksowny sposób.
-Tak, trochę – mruczę – ale to nic.
Szpera po kieszeniach i zbliża się jeszcze bardziej. Najpierw unosi jedną dłoń i wkłada mi rękawiczkę, później drugą.
-No proszę – uśmiecha się.
Czuję się trochę speszona. Nie za bardzo wiem jak się zachować, więc dukam tylko:
-Dzięki – a on zaczyna się śmiać. Ignoruję to i kontynuuję – Kiedy mam ci to oddać?
-Nie musisz, rękawiczek nie cierpię, a zapalniczek mam dziesiątki.
-Jestem twoim dłużnikiem – uśmiecham się lekko, a jego twarz łagodnieje. Robi krok w tył.
-W takim razie masz dług u Syna Gatesa – wyciąga do mnie rękę. „Syn Gates?” – myślę. Dziwne nazwisko. Ściskam jego dłoń, a on patrzy na mnie wymownie. Ahh tak, przedstaw się idiotko!
-Blanca – odpowiadam – Blanca Grey. Muszę już iść, pewnie mama się niecierpliwi.
-Ok – mamrocze i przygląda mi się dziwnie – To do zobaczenia – rzuca trochę gniewnie.
Powiedziałam coś nie tak? Tylko się przedstawiłam. Do zobaczenia? Przecież nie wiadomo czy jeszcze kiedykolwiek się spotkamy. Dziwny chłopak, naprawdę.
Wracam, a mama szybko ociera łzę z policzka.
-Czemu tak długo? – pyta i wyciąga do mnie rękę, więc podaję jej prezent od Syna – Zapalniczka? I skąd masz te rękawiczki? – jęczę, nie chcę mi się opowiadać całej historii – Zresztą, nieważne.
Na szczęście odpuściła. Uśmiecham się blado. Cały czas myślę o spiesznym i gniewnym „do zobaczenia”.
-Chodźmy już – mówi mama – Widzę, że zmarzłaś.

środa, 6 listopada 2013

1. Hi Dad

Dobry wieczór kochani! Myślałam, że już nie powrócę, aż oto pewnego, listopadowego wieczora tak bardzo zatęskniłam na pisaniem, za Wami i całym tym naszym blogowym światem. A więc jestem, z nowym opowiadaniem, które -mam nadzieje- wbije się w łaski i spodoba Wam się. Specjalnie na tę porę roku ;) Zapraszam do lektury i liczę na to, że będziecie wytrwałymi czytelnikami. Postaram się Was nie zawieść.
Wasza Jenny!



Nienawidzę jesieni! No i masz, oto kolejny rozdział mojego życia, który rozpoczyna się od marudzenia i negatywnych emocji. Ale taka już jestem. Ciężko mi odnaleźć jakiekolwiek pozytywne strony sytuacji, które przydarzają mi się każdego dnia. Chociaż „przydarzają się” to za mało powiedziane. To już chyba cykliczny proces, w którym drobna, zagubiona w codzienności Blanca prawie wpada pod koła rozpędzonego samochodu.
-Jak jeździsz idioto! – pokrzykuję desperacko za czarnym audi, które z niezwykłą prędkością znika za zakrętem.
Nie jestem już nawet zaskoczona dziwnymi przypadkami losu, które dotykają mnie na co dzień. Zapewne zanim minę Newland Street zdążę potknąć się o własne nogi i złamać którąś kończynę na oczach Billiego z ostatniej klasy. Zresztą, co mnie obchodzi jakiś Billie? I co to w ogóle za imię? Nie mam pojęcia czemu pomyślałam akurat o nim, przecież nigdy nie zamieniliśmy ze sobą ani jednego słowa. To nie moja liga. Nie żebym żałowała, że nie jestem częścią tego kolorowego, bananowego świata mojego liceum, bo wcale tak nie jest. Wolę swoje niespokojne, pechowe życie. A dlaczego? To już dłuższa historia.
Miałam racje. Zanim dotarłam na Talbert Ave moje fatum wcale mnie nie oszczędziło. Jak na pstryknięcie palcami zerwał się silny wiatr, a z nieba spadło kilka zimnych kropli deszczu. Później cała ulewa. Nie zniechęciło mnie to jednak, żeby spotkać się z tatą. Z impetem popchnęłam żelazną furtkę i stanęłam na terenie Good Shepherd Catholic Cemetery. Tutaj panowała całkowicie inna rzeczywistość.
Wszystko to pamiętam bardzo wyraźnie. Ojciec był pilotem, a więc całe jego życie polegało na lataniu z jednego stanu do drugiego, rzadziej międzykontynentalnie. Jednak zdarzało się. Spędzał w domu bardzo mało czasu, a mama? Często chodziła smutna i płakała wieczorami. Ale kiedy przyjeżdżał, całe nasze życie wywracało się do góry nogami. Tato zabierał mnie do kina, wesołego miasteczka, kupował podwójną watę cukrową i lody waniliowe, czyli to, co ośmioletnie dziewczynki lubią najbardziej. Popołudniami bawiliśmy się w ogrodzie, a po całym dniu usypiałam na jego kolanach, słuchając jak chrypkim głosem czyta mi bajki. Wieczór przed kolejnym rozstaniem z tatą było podobnie, jednak ostatnia bajka bardzo różniła się od wszystkich opowieści świata. Myślę, że tata sam ją wymyślił. Książe wcale nie ratował nikogo przed okrutnym smokiem. Księżniczka nie mieszkała w wierzy, ale w zwykłym domu, a najlepsze było to, że smok, który początkowo chciał zrobić jej krzywdę, później został jej najlepszym przyjacielem. Pamiętam tylko i wyłącznie tą historię. Następnego dnia z samego rana taty już nie było, chociaż tak bardzo chciałam się z nim pożegnać. W rekompensacie mama zrobiła mi gorące kakao i pozwoliła oglądać telewizję przed wyjściem do szkoły. Chwilę później zadzwonił telefon. Widziałam jak mama blednie w oczach i powoli usuwa się na krzesło w jadalni. Samolot, którego tata był pilotem w wyniku złych warunków i paskudnej widoczności rozbił się niedługo po starcie. Wszyscy pasażerowie zginęli na miejscu. Tatuś również.
Dla niektórych osób cmentarz to smutne miejsce. Ale nie dla mnie. Lubię tu przychodzić, szczególnie w przeddzień rocznicy katastrofy. Właśnie tego wieczoru, kiedy tata opowiadał mi ostatnią bajkę. Ray, nasz sąsiad, zadbał o małą ławeczkę tuż przy grobie, więc gdyby nie ta pogoda, mogłabym spędzić tutaj nawet kilka godzin. Tymczasem przeraźliwie zimny wiatr przesunął po cmentarzu z ogromną siłą, wbijając się w moje policzki niczym małe igiełki. Deszcz padał z coraz to większą częstotliwością, przemaczając całkowicie schodzone już trampki. Rozejrzałam się dookoła. Oprócz mnie nie było tu nikogo.
-Cześć tato – powiedziałam, a deszcz całkowicie złączył się z żałosną kroplą na policzku – To już dziesięć lat, a księżniczka wciąż nie oswoiła żadnego smoka. Co więcej, jeśli smok jest życiem to właśnie pożera mnie w całości. Twoja mała Blanca ma ogromnego pecha, wiesz?
Wiatr zarzucił moimi włosami odrzucając je na plecy. To niemądre, żeby siedzieć tu w tą pogodę. W dodatku, mamy już listopad, dochodzi piąta, a na dworze panuje całkowita ciemność. W mojej głowie zaczęły pojawiać się różne, głupie myśli, a więc zarzuciłam kaptur na głowę i skierowałam się do wyjścia.



-Blanca, dziecko! – usłyszałam głos mamy dobiegający z kuchni – Całkowicie przemokłaś! – zganiła mnie, jednocześnie podając kubek gorącej herbaty.
-Nie jestem z cukru – burknęłam, jednak od razu zmieniłam ton – Pójdę  na górę się przebrać.
Wiem, że ona też to bardzo przeżywa. Całą ta historia bardzo ją dotknęła i mimo, że minęło już tyle lat, mama nie ułożyła sobie życia na nowo. Jednak w ciągu tych dziesięciu lat nigdy nie pozwoliła mi odczuć, że sobie nie radzi. Mama jest kuratorem sądowym, a więc to bardzo silna, zdecydowana i pewna siebie kobieta. Czyli moje zupełne przeciwieństwo. Kiedy zeszłam na dół, mama siedziała w salonie i skrupulatnie przeglądała dokumenty. W tle bezsensu leciała jakaś komedia, więc chwyciłam za pilot i przerzuciłam po kanałach sadowiąc się wygodnie obok mamy i zabierając jej koc.
-Ejj, młoda! – oderwała się od papierów i poczochrała mnie po włosach – Wysusz je, bo się przeziębisz.
-Same wyschną – podciągnęłam kolana pod brodę i przyjrzałam się zapiskom porozrzucanym na łóżku – Co to?
-Informacje na temat nowego „podopiecznego” – westchnęła – Jak ja nienawidzę swojej pracy.
-Kto to? I co przeskrobał?
-Jakiś chłopak z twojego liceum. Nie mogę powiedzieć więcej, to tajne informacje – uśmiechnęła się i odrzuciła do tyłu kasztanowe włosy.
-Nawet własnej córce? – jęknęłam – Mamo, proszę!
-Nie ma mowy! – zebrała dokument i wsunęła je do teczki – Lepiej mi powiedz, gdzie tak zmokłaś?
-Byłam u taty…
-Ahh, tak – odłożyła okulary i wśliznęła się pod kocyk tuż obok mnie – Jutro rocznica… Mam wolny dzień, więc wybierzemy się na cmentarz.
-Kupimy wcześniej żywe kwiaty? Najlepiej białe – zaproponowałam, a mama przytuliła mnie czule.
-Oczywiście kochanie. Późno już, powinnaś się położyć – odparła.
-A ty?
-Ja jeszcze trochę popracuję – odetchnęła ciężko – W poniedziałek mam spotkanie z tym… ehh, młodzieńcem.
-Chyba ma wiele rzeczy na sumieniu?
-Wysusz włosy kochanie, dokończ herbatę i śpij dobrze – uśmiechnęła się ironicznie i wróciła do swoich zajęć.
Wyłączyłam telewizor i skierowałam się na górę.
-Haner… - usłyszałam za swoimi plecami – Ten chłopak nazywa się Haner.