czwartek, 11 czerwca 2015

15. What is true?

Cześć wszystkim, jak minął dzień? Mój bardzo leniwy, kolejny z serii „wakacyjnych”, które spędzam wylegując się na huśtawce w ogródku, słuchając a7x. A jak już o tym mowa, przedstawiam kolejny, 15 już odcinek tej historii. Dla wszystkich miłośniczek perspektywy Briana. Dajcie znać, czy jesteście TEAM GATES czy może TEAM BORIS? Macie jakieś pomysły na to, co kryje się w myślach małej Grey? Śmiało, nie bójcie się komentować,
to tylko chwilka, a mnie dodaje weny i pewności, by dzielić się kolejnymi rozdziałami tej historii!
Buziaki, wasza Jenny



   A to cichy sukinsyn. Od razu widać, że coś jest na rzeczy, bo i Grey i Boris wyraźnie zestresowali się na mój widok. A jeśli usłyszę jakieś „to nie tak jak myślisz Bri”, to nie ręczę za siebie! W dodatku, chyba obojgu mowę odebrało. W sumie, może niepotrzebnie się tak piekle, przecież to chyba nic złego. Też nie stronię od uścisków z Jas, a tą nową fotograf – Florence, obłapiam wzrokiem, szczególnie, gdy zakłada te króciutkie spodenki. Skąd więc ta zazdrość o małą Grey?
- Brian… - ma zmieszany wzrok i lgnie do mnie. Odsuwam się na szerokość ramion.
- To nie są wakacje Vian… czy jakkolwiek się to wymawia, okej? – kaleczę jego nazwisko,
a przy okazji chyba brzmię żałośnie – Bierz się do roboty!
Bez słowa wracamy miejsce. Praca wre. Jimmy sprawdza bębny, dokładnie przysłuchuje się brzmieniu, a Christ krąży wokół niego z basem przewieszonym przez ramię. Uwielbiam plenery, szczególnie gdy jest tak ciepło i przyjemnie. W czasie przygotowań i prób zawsze pijemy z Shadsem zimne piwko i zastanawiamy się, czy kiedyś z tego naszego grania będzie coś więcej? Dokąd sięgają szczyty naszych marzeń? Matt marzy o największych, europejskich scenach, ja patrzę jeszcze dalej – Azja? Ba, cały świat!
Rozglądam się dookoła i nigdzie nie widzę mojej gitary. Zawsze wpadam w tego w wściekłość. Nienawidzę, gdy ktoś rusza ją bez pozwolenia. I co widzę? Oczywiście Boris dorwał ją w swoje łapy. Ten francuz ewidentnie działa mi na nerwy…
- Co ty robisz? – syczę przez zęby i staram się na niego nie patrzeć.
- Chciałem ją tylko nastroić, chyba między innymi od tego tutaj jestem, prawda Gates? – rzuca kpiąca. Przysięgam, zaraz mu przywalę.
- Sam to zrobię, a jeśli ci się nudzi, to może zajmiesz się podrywaniem cudzych lasek? Trochę ich tu jeszcze zostało – zabieram od niego sprzęt, wszystko się we mnie gotuje.
- Jesteś taki dziecinny – słyszę za swoimi plecami. Tego już za wiele.
- Coś ty powiedział? – wciskam wiosło z ręce Zackyego i ruszam w kierunku tego żabojada.
- To co słyszałeś, chyba, że mam powtórzyć?
Już mam zamiar wymierzyć mu cios w te białe ząbki, kiedy ktoś chwyta mnie za koszulkę. No nie, jeszcze ona.
- Nie wtrącaj się – odwracam się w jej stronę, starając się trzymać nerwy na wodzy.
- Przestań się unosić Syn, chodź, nie warto – Rev stara się mnie uspokoić i odciąga na stronę – Zapalimy bracie, trzymaj.

Na odchodne rzucam mu jeszcze pogardliwe spojrzenie. Tu już nie chodzi o Grey. Jeszcze raz nadepnie mi na odcisk to nie ręczę za siebie.



Jest wieczór. Chłodny wiatr smuga moją czuprynę, wywołuje gęsią skórkę. A może to adrenalina i ten dreszczyk podniecenia? Zawsze to czuję, kiedy wchodzę na scenę. A dzisiaj szczególnie jest przed nią tłum ludzi. To jak do tej pory nasz największy koncert. Tym razem mieliśmy nawet swój support. Małymi kroczkami wychodzimy na swoje. Publika klaszcze
i skanduje nasze imiona. Laski piszczą, gdy Shads ryczy „ARE YOU READY?!”. One chyba byłyby gotowe na wszystko. W głowie pojawia się myśl, jakby to było, gdybym nie poznał Grey? Pewnie szalałbym z tymi pannami po hotelach, pił na umór i codziennie budził się
w nieswoim łóżku. Jednak mimo, że nie jesteśmy parą, to czuję do niej pewne… zobowiązanie? A co, jeśli ona nie? Może nic nie znaczy dla niej to, że sypiamy za sobą, jest nam świetnie w łóżku, ale nie jestem odpowiednim partnerem. Pieprzyć to Gates, czeka cię zajebisty koncert, nieziemskie solówki i to wszystko co sprawia, że czujesz, że żyjesz…


                                                                                                  ***

- Było nieziemsko, co? – Mattie poklepuje mnie po plecach – Stary, dałeś czadu.
- Ty też, my wszyscy – wrzeszczę na pół miasta i otwieram zębami kolejną butelkę piwa – Należy nam się dobra impreza.
- To może ten klub na rogu osiemdziesiątej piątej? „Bohomaz” czy coś takiego. Przyuważyłem jak jechaliśmy na próbę -
- Christ zawsze potrafi wywęszyć dobrą imprezę – Jimmy aż cały promienieje na myśl
o zabawie w klubie – To co?
- To pięć minut drogi stąd – kwituje Jas i razem ruszamy w kierunku wskazanym przez Christa.

Blanca trzyma się z tyłu, razem z Florence i Davidem. Borisa nie widzę na horyzoncie
i dobrze, bo od rana działa mi na nerwy. Ostatnie co chcę teraz oglądać, to jego piękna buźka. Rzucam Grey spojrzenie przez ramię, ale ona mnie olewa. Nie wiem co jej chodzi po głowie? Jest zła i arogancka. Pewnie zdenerwowała się, że chciałem obić buźkę Borisowi.
A w dodatku trochę zakłopotana tą poranną sytuacją. Jeżeli czuje się winna, to znaczy,
że naprawdę coś było na rzeczy. Nie mam ochoty już o tym myśleć…
Piję jednego za drugim. Mieszam piwo i wódkę. Zatracam się w tym wszystkim i już nie potrafię utrzymać kontroli. Niewyraźnie widzę, ale Blanca kręci się z Revem na parkiecie. Krótkie, poszarpane spodenki w kolorze ciemnego jeansu odkrywają nieco jej pośladki, a czarny topik od połowy jest pocięty w fikuśne frędzle. Wygląda gorąco, jak zwykle. Od razu znaleźli z Jimmym wspólny język, potrafią się świetnie bawić, tańczyć, rozmawiać o wszystkim. A ja? Nie dość, że mam dwie lewe nogi, nie lubię takich miejsc, to jeszcze zwyczajnie się spiłem. Może ona potrzebuje takiego faceta jak Rev czy Boris, opiekuńczego, dobrego, który zadeklaruje jej miłość, wierność i uczciwość małżeńską. Pieprzenie farmazonów. Życie jest zbyt krótkie, od teraz chcę się tylko i wyłącznie bawić.
Siedzę przy barze, obsługuje mnie kelnerka z wielkim biustem. Chłopaki zamawiają kolejne butelki, śmieją się, gadają o głupotach. Jakoś nie mam ochoty na żarty. Obok mnie pojawia się pewne zjawisko. Czuję intensywny zapach perfum i feromonów. Leniwie odwracam głowę. Wow. Wygląda nieźle, mimo, że chyba zapomniała zabrać z domu reszty garderoby. Ma długie, blond włosy i boskie nogi.
- Poznajesz mnie? – pyta i lustruje mnie od stóp do głów.
- Raczej nie, a powinienem?
- Byłam dzisiaj na waszym koncercie, w pierwszym rzędzie. Ale nie dziwię ci się, w za dużej koszulce mogłam wyglądać nieco inaczej – uśmiecha się i kieruje dłoń na moje udo. Odważna bestia.
- Ah tak, już pamiętam – kłamię – Podobało ci się?
- Ty mi się podobasz. Nieźle radzisz sobie z gitarą, pewnie masz sprawne palce.
O kurwa, serio?
- Chcesz się przekonać?
Nie wiem co w tym momencie miałem w głowie. Objąłem ją wpół i po prostu wyszliśmy z klubu. Nawet nie spojrzałem w kierunku Grey. Palant ze mnie, skończony sukinsyn. Niech Boris dotrzyma jej towarzystwa.
Zabrałem ją do hostelu, w którym mieliśmy zarezerwowaną kolejną noc. Znów dwuosobowy pokój. Od półtorej roku dzieliłem go z Blancą i mimo, że kłóciliśmy się, wyklinaliśmy, to zawsze zasypialiśmy razem. Ale nie dzisiaj. Poznaną lalę przypieram do ściany i zaczynam całować. Nie wiem nawet jak ma na imię, ale jak widać nie przeszkadza jej to, bo sama zrzuca ciuchy. Mam helikopter w głowie, cały świat wiruje dookoła. Alkohol to jednak nie najlepszy przyjaciel człowieka.
- Gates, ty pieprzony dupku! – odbija się echem w mojej głowie.
Blanca stoi w drzwiach, za nią Jas, Shads i Rev. Ma wściekłe spojrzenie. Nie wiem, które z nich pierwsze mnie dopadnie i zabije.
- Co ty odwalasz? – wrzeszczy Jimmy, popycha mnie na łóżko, niemal tracę przytomność. Dziewczyna zbiera swoje ciuchy i wymyka się miedzy nimi. Odwala mi i zaczynam się śmiać.
- To nie jest zabawne ty palancie! – Jas wymierza mi siarczysty policzek, który zdecydowanie mnie otrzeźwia.
- Ja… - zaczynam mamrotać, Blanca wybiega z pokoju. Ruszam za nią, jednak doganiam dopiero przecznice dalej.
- Odwal się! – krzyczy i desperacko uderza pięściami w mój tors – Jak mogłeś mi to zrobić?!
- A co ty sobie myślałaś? Sama rano podrywałaś tego francuza!
- Oszalałeś? A nawet jakby, nie zaciągnęłam go do łóżka ty pieprzony hipokryto! – płacze tak bardzo,
że moje zimne serce rozpada się na małe kawałki.
- Nie jesteśmy razem Blanca! Nigdy nie będziemy. Oboje nie tego szukamy… - chwieję się na nogach
i zapewne jutro pożałuję wszystkich tych słów – Było dobrze, dopóki nie oczekiwałaś zobowiązań.
- Niczego od ciebie nie chce! – popycha mnie i rusza przed siebie.
- Grey! – krzyczę za nią – Tak będzie lepiej dla ciebie. Ty jeszcze nic nie rozumiesz…Zrobiłem ci świństwo, kłamałem od początku… to znaczy później nie… nieważne – mówię coraz ciszej. Ostatnie wspomnienie to jej wyciągnięty w górę środkowy palec i dotkliwe zderzenie z asfaltem.

poniedziałek, 8 czerwca 2015

14. Basketball isn't easy?




Dla moich najwierniejszych czytelniczek, buziaki! :*
   CZĘŚĆ DRUGA
czerwiec, 2001

  Kropelki potu drylują po mojej szyi, wzdłuż klatki piersiowej, obierając nowy kierunek przy starciu
z żebrami. Jest czerwiec, iście duszny, parny poranek. Szorstka, biała pościel przykleiła się do mojego ciała, co sprawia, że cała płonę. Leniwie przecieram oczy, przewracam się na bok. Mój mężczyzna leży obok, śpi spokojnie, a smuga światła ledwo przedzierająca się przez niewielkie okno w hostelu oświetla jego przepiękny profil. Właściwie to nie wiem, czy mogę go tak nazwać...
 Minęło półtora roku odkąd wyrwaliśmy się z Huntington Beach. Od tej pory tylko raz byliśmy w domu. Dużo się zmieniło. Avenged Sevenfold to już nieco bardziej znany zespół, teraz to my dostajemy propozycje koncertów, nagrań, współpracy. Ekipa się rozrosła, do Davida i Borisa dołączyła młoda ekipa technicznych, dźwiękowiec, scenograf i dziewczyna, która robi zdjęcia i dokumentuje każdy koncert. Ja
i Jas zajmujemy się… wszystkim po trochu, sprzedajemy koszulki, gadżety, rozwieszamy plakaty, pomagamy Larremu
i chłopakom. A oprócz tego po prostu fajnie bawimy się w trasie. To zupełnie inne życie… Zerkam na zegarek, wskazuje szóstą rano. Powinniśmy za chwilę wstać, wypić kawę, zapalić papierosa, a potem ruszyć na próbę. I tak codziennie. Lekko zeskakuję ze skrzypiącego łóżka i krzywię się na myśl, że obudzę Briana, ale on tylko obrócił się plecami, wymamrotał coś pod nosem i znów zasnął. Zabieram z krzesełka jego duży t-shirt z nadrukiem i wciągam na nagie ciało. Wyglądam przez okno, Rev i Zacky już palą na ławce przed hostelem.
- Hej, wy! – wychylam się i ganię ich spojrzeniem – Ładnie to tak, beze mnie?
- Dawaj na dół mała!
Zostawiam Gatesowi przelotny pocałunek.
- Co jest? – przytrzymuje moją dłoń – która godzina.
- Najwyższa pora, żebyś podniósł się z łóżka królewiczu.



  Ale gorąc, zaraz się roztopię. Gdybym mógł to cały dzień spędziłbym w łóżku z Blancą, przytulając się, całując i zabawiając. Aż mnie mdli jak pomyślę, że muszę wyjść na ten żar
i zapieprzać cały dzień przy rozkładaniu sprzętu, rozwijaniu kabli. Dobrze, że teraz mamy trochę więcej ludzi do pomocy, sami nie dalibyśmy rady. Nie jesteśmy jeszcze profesjonalistami, ale idzie nam coraz lepiej. Kasę inwestujemy w sprzęt, studio na nagrywki. Naprawdę wszyscy mocno się staramy, by wynieść Avenged Sevenfold na wyżyny. Przeciągam się leniwie i kieruję do łazienki, gdzie wylewem na głowę strumień zimnej wody. Od razu lepiej.
- Gates, jak zwykle ostatni! – Matt klepie mnie po ramionach, gdy stawiam się przed przyczepką ze sprzętem.
- Stary, zapakowaliśmy wszystko bez ciebie, następnym razem sam będziesz gnił na słońcu i harował przy gratach – Vangeance daje mi kuksańca w bok – Palisz?
- Jasne. Sory chłopaki, moja wina – przyznaję – Maleńka bezpieczna?
- Jeśli mówisz o małej Grey, to tak – Rev szczery się i obejmuje w pół Blance – A jeśli
o gitarze, to za karę wrzuciliśmy ją na sam spód, bez pokrowca!
- Po pierwsze, łapy przy sobie księciuniu – udaje poważny ton i odpycham go od Grey – Ona jest moja.
A jeśli na wiośle będzie chociaż jedna ryska to dostanie wam się, nie żartuję!
- Zadbałam by nic jej się nie stało Bri – Blanca staje na palcach, by dać mi całusa, a za plecami słyszę sarkastyczne „oooo, jak słodko”.
- Wal się Christ, bo już nigdy nie zagrasz na tym czymś, co nawet nie jest prawdziwą gitarą – śmieje się
i wskazuję na jego bass – Cztery struny, serio…
- Dobra, koniec tego panowie! – Larry wkracza w akcje i ucina nasze bolączki – Jeśli skończyliście się dochodzić jak jakieś baby to możemy już jechać na próbę.



  Jesteśmy w stolicy Iowa, Des Moines. Jest dziesiąta, więc nikt specjalnie nie pali się do pracy.
Do wieczora mamy dużo czasu. Jas rozpakowuje pudła z koszulkami, które zamówiliśmy za ostatnią kasę
z ostatniego koncertu. Mam nadzieję, że się sprzedadzą, wtedy będziemy mogli kupić następne. Błędne koło. Marzę, byśmy kiedyś stale wychodzili na plus, ale jeszcze wiele pracy przed nami. Chłopaki kręcą się wokół sceny, nie jest spektakularna, ale lepsza taka niż żadna. David montuje coś przy bębnach, jak zwykle przeklina pod nosem, kiedy werbel nie brzmi tak jak powinien.
- Nie widziałaś Borisa? – Zacky nerwowo przestępuje z nogi na nogę i rozgląda się dookoła – Spaliły się jakiejś przewody, piece nawalają i nikt nie może sobie z tym poradzić.
- Nasza złota rączka zniknęła? – faktycznie, jeśli by się tak zastanowić, to nie widziałam go już od ponad godziny.
- Poszukasz go mała? – Gates daje mi klapsa i uśmiecha się cwaniacko – Bez niego i tak nie ma żadnej roboty, nie możemy ruszyć z miejsca.
- Nie ma sprawy.
Oddalam się nieco od pleneru, gdzie ma odbyć się wieczorny koncert. Słońce mocno wypieka mi policzki, co w połączeniu z jasną karnacją, będzie skutkowała okrutnymi piegami na całej buzi. Wkładam okulary przeciwsłoneczne i rozglądam się dookoła. Nieopodal dostrzegam betonowe boisko, a nim męską sylwetkę. Mężczyzna bawi się piłką do kosza, robi z nią dosłownie cuda. Obraca się, trafia z rozbiegu, z połowy boiska, z zamkniętymi oczami. Poza tym nie ma na sobie koszulki i domyślam się, że nie jedna dziewczyna na ten widok dostałaby palpitacji serca. Całe jego ręce pokryte są kolorowymi tatuażami, tak samo klatka, brzuch, łydki. Muskularna postura wprowadza w zachwyt. Robi mi się głupio, by podchodzę bliżej
i dostrzegam, że tym bogiem koszykówki jest nasz Boris.
- Hej, Blanca – on też czerwieni się na mój widok – Zawalam robotę, prawda?
Ociera twarz leżącym na skraju boiska t-shirtem. Te czerwone policzki, to ze wstydu czy słońca?
- Zawalasz, ale zawsze możemy powiedzieć, że dostałeś zatrucia pokarmowego – śmieje się
i rzucam mu butelkę wody – Nie minąłeś się z powołaniem? Może powinieneś wybrać karierę w NBA zamiast ganianie za amatorskim zespołem?
- Na parkiecie nie sprawdza się moje żałosne sto dziewięćdziesiąt centymetrów – ukazuje szereg bielutkich zębów, ale szybko się zawstydza i zakłada koszulkę na nagi, wilgotny od potu tors – A wierzę, że a7x będzie kiedyś bandem dużego formatu, może wtedy załatwią mi autograf od samego Jordana.
- Nie bądź taki skromny, widać, że trochę grałeś – zabieram piłkę i ustawiam się na linii rzutów osobistych.
- W liceum – staje za mną i ustawia moje ręce w idealnej pozycji do rzutu. Wspomniałam,
że jest nieco starszy? Ma około 25 lat, a jego „żałosne sto dziewięćdziesiąt centymetrów”, wygląda śmiesznie przy moim wzroście krasnala ogrodowego.
Ręką odgarnia mi grzywkę, popycha rękę tak, że trafiam do kosza. Unosi mnie do góry
w geście tryumfu, sama nie wiem czemu obejmuję rękami jego szyje.
- Widzę, że znalazłaś Borisa…
Znam ten ton. Syn prawdopodobnie zaciska zęby i jest wściekły. Cholera jasna…